Dlaczego Robert Biedroń zawdzięcza mandat europosła biskupom? 5 lekcji z walki o demokrację
Czy obywatelskie próby wpływania na proces prawodawczy mają jeszcze sens? Czy niewielka grupa zdeterminowanych społeczników może rozpocząć sprzeciw, który ostatecznie przekreśli plany parlamentarnej większości? Wbrew pozorom doświadczenia ostatnich lat wciąż potwierdzają, że jest to możliwe. Oto historia o tym, jak w 2018 r., przy milczeniu etatowych „obrońców demokracji”, udało się pokonać partyjny beton. A próbowano go wówczas dozbroić tak, aby Polska scena polityczna już oficjalnie zmieniła się w partyjny duopol.
Zapraszamy do przeczytania tekstu Piotra Trudnowskiego.
Piotr Trudnowski - prezes Klubu Jagiellońskiego, działacz obywatelski, publicysta. Redaktor portalu klubjagiellonski.pl. Pracował dla organizacji pozarządowych, biznesu, instytucji publicznych i polityków. Współinicjował kilka obywatelskich akcji w zakresie stanowienia prawa m.in. dotyczących ordynacji wyborczej, ustawy o zbiórkach publicznych, tzw. ustawy o książce czy ustawy o Rzeczniku Małych i Średnich Przedsiębiorców. Mąż Karoliny, ojciec Leona i Józefa.
Kiedy upada demokracja?
W tej historii jest coś dziwnego. Mało kto o niej słyszał, mało kto się nią emocjonował. Główna partia opozycyjna właściwie milczała. Sympatyzujące z nią media nie poświęcały jej specjalnie wiele uwagi tak długo, jak długo nie były zmuszone tego zrobić. Po obrońcach demokracji nie było śladu. O ile pamiętam nie protestował Komitet Obrony Demokracji, a Akcja Demokracja nie zorganizowała żadnej petycji ani manifestacji. A przecież chodziło o zmianę, która mogłaby trwale wpłynąć na zasady polskiej demokracji. Unicestwić ją w dotychczasowym kształcie.
Nim przejdziemy do rzeczy – spróbujmy zrozumieć, dlaczego tak było. Nie oskarżam obywatelskich działaczy wspomnianych środowisk o hipokryzję. Po prostu nie czuli, że dzieje się coś ważnego. Nie czuli, że dzieje się coś ważnego, bo media nie nakręcały histerii. Zaś media nie nakręcały histerii, bo sprawa była dość skomplikowana, techniczna, raczej nieciekawa dla szerokiej grupy wyborców i telewidzów. Ale przede wszystkim – była opłacalna dla obu największych partii. Co prawda wiadomo, że interesy partii rządzącej i opozycji są mało istotne dla „wolnych mediów”… ale jakoś tak wyszło, zapewne przypadkiem, że media ogłaszające koniec demokracji średnio raz w miesiącu, tym razem niespecjalnie się przejęły.
Gdy bowiem Prawo i Sprawiedliwość zaproponowało ustawę zmieniającą reguły politycznej gry i eliminującą z niej cały szereg „zawodników niższej wagi” – Platformy Obywatelska krytykowała to niemrawo. Na kluczowym posiedzeniu sejmowej komisji w tej sprawie, pod pozorem bojkotu prac nad złym projektem, politycy głównej formacji opozycji i jej coraz bliższego wówczas sojusznika (Nowoczesnej) po prostu odpuścili próby zablokowania czy ulepszenia projektu.
Wygląda więc na to, że demokracja upada wtedy, gdy nasi przeciwnicy robią coś nie w naszym interesie. Gdy nasi przeciwnicy robią coś w naszym interesie, wówczas demokracja nie upada. Nawet gdy nasi polityczni konkurenci tracą szansę na parlamentarny wybór. Patronem polskiej polityki powinien być Kali z „W pustyni i w puszczy”; „Folwark zwierzęcy” – jej podręcznikiem.
Fundamentalna zmiana reguł gry
Projekt zmiany Kodeksu Wyborczego datowany na 21 czerwca 2018 r. został opublikowany na sejmowej stronie dzień później, w piątek 22 czerwca. Dlaczego jest to ważne? Bo był to ostatni dzień roku szkolnego. Miliony Polaków zaczynało wakacje. W głowach ludzi były świadectwa szkolne, wyposażanie dzieci na obozy i kolonie, plany na wakacje albo nadchodzące upalne weekendy, a nie zmiany prawa. Nie sądzę, że był to przypadek. Tym bardziej że zmiana prawa dotyczyła wyborów teoretycznie najmniej ważnych – i pozornie tylko ich. Wybory do Parlamentu Europejskiego nigdy wcześniej nie cieszyły się bowiem specjalnym zainteresowaniem Polaków. W 2004 r. zagłosowało w nich niespełna 21% uprawnionych. Pięć lat później – nieco ponad 24%, zaś dekadę później, w roku 2014 – nieco mniej niż 24%. Dla porównania: w wyborach do Sejmu w 2015 r. głosowało ponad dwukrotnie więcej Polaków niż w jakichkolwiek eurowyborach przed 2019 r., tj. 50,92% uprawnionych. Przy takim poziomie zaangażowania w wybory do Parlamentu Europejskiego Polska zajmowała czwarte od końca miejsce w UE. W 2014 r. gorzej od nas pod względem frekwencji wypadła jedynie Słowenia, Czechy i Słowacja. Unijna średnia wynosiła 43,1%.
Wszyscy spodziewali się, że i tym razem będzie tak samo. Również autorzy zmiany, którzy wierzyli, że dzięki małemu zainteresowaniu uda się łatwo i bez przesadnych protestów opozycji przepchnąć ją przez ścieżkę legislacyjną. A potem nic już nie byłoby takie samo. Projekt zgłoszono rzecz jasna jako inicjatywę posłów klubu Prawa i Sprawiedliwości – a więc bez konsultacji publicznych, potrzeby opiniowania przez organy państwa czy zebrania stanowisk ministerstw. Z dnia na dzień, bez wcześniejszych zapowiedzi.
Proponowana zmiana zakładała inny niż dotychczas sposób dzielenia mandatów. Nie ma sensu wyjaśniać tych zawiłości w szczegółach – zainteresowani znajdą je w szeregu tekstów analitycznych publikowanych latem 2018 r. na portalu klubjagiellonski.pl. Najważniejsze były bowiem jej skutki.
Po pierwsze, w praktyce w wyborach do Parlamentu Europejskiego, które miały odbyć się w maju 2019 r., realny próg wyborczy wyniósłby zapewne co najmniej 10%. To zaś oznaczałoby, że szans na samodzielny sukces nie miałyby mniejsze formacje – nawet te, które przekroczą formalny próg wyborczy na poziomie 5%. Nie byłyby też możliwe, typowe dla wyborów do Parlamentu Europejskiego, „eksperymenty” – próby uruchomienia nowych politycznych projektów czy testowania mniejszych, ideowych koalicji. Z takimi mieliśmy do czynienia we wszystkich trzech wcześniejszych głosowaniach i, wbrew pozorom, istotnie wpływały one na dalszy kształt sceny politycznej.
W konsekwencji – w wyborach przeprowadzonych na proponowanych przez posłów PiS zasadach najpewniej musiałoby dojść do właściwie całkowitej konsolidacji sceny politycznej. Ugrupowania prawicy byłyby skazane na łaskę lub niełaskę Jarosława Kaczyńskiego. Ugrupowania opozycji – nie miałyby alternatywy wobec współpracy z Platformą Obywatelską.
W prawdziwych wyborach w 2019 r., przy zaskakująco wysokiej i nieoczekiwanej przez nikogo frekwencji (45,68%), pomimo rekordowego, najwyższego w historii III RP procentowego poparcia dla zwycięskiej partii z jednej strony (45,38%), jak i pomimo bezprecedensowego zjednoczenia się opozycji (od Polskiego Stronnictwa Ludowego przez Platformę Obywatelską aż po Sojusz Lewicy Demokratycznej, z symbolicznym udziałem Nowoczesnej i Zielonych), wciąż kilkanaście procent wyborców nie oddało swoich głosów w ręce żadnego z dwóch wielkich bloków. Gdyby tamta zmiana przeszła – najpewniej albo nie mieliby wyboru, albo byliby skazani na oddanie tzw. „zmarnowanego głosu”.
Po drugie jednak, konsekwencje wejścia w życie tamtej propozycji sięgałyby o wiele dalej i najpewniej trwale zmieniłyby polską scenę polityczną.
Kluczowe znaczenie miał bowiem kalendarz wyborczy. Głosowanie na kandydatów do Parlamentu Europejskiego odbywało się w maju, wybory do Sejmu i Senatu planowane były na październik. Gdyby rzeczywiście we wiosennych wyborach doszło do uformowania się dwóch wielkich bloków i spektakularnej porażki mniejszych ugrupowań – głosowanie jesienią mogłoby wyglądać podobnie. Później dowiedzieliśmy się zaś, że możliwa była również kolejna zmiana Kodeksu Wyborczego, analogicznie zachęcająca do podziału na dwa bloki, ale tym razem dotycząca już wprost wyborów krajowych. Zablokowanie pierwszej z nowelizacji przyniosło za sobą również odejście od planów wprowadzenia drugiej.
A jak do tego doszło? Przejdźmy do właściwiej historii.
Po pierwsze, być gotowym (albo mieć szczęście)
W Klubie Jagiellońskim mieliśmy szczęście – byliśmy gotowi do tego, by rozpocząć społeczną akcję sprzeciwu wobec proponowanej przez Prawo i Sprawiedliwość zmianie prawa. W dniu, w którym na sejmowej stronie opublikowano projekt nowelizacji, my świętowaliśmy start nowego portalu naszego stowarzyszenia, którego kluczową innowacją był własny, autorski moduł do tworzenia obywatelskich petycji.
Wcześniej organizowaliśmy kilka petycji: zarówno internetowych, jak i składanych fizycznie, „papierowo”, w trybie wyczekiwanej przez 18 lat od uchwalenia Konstytucji ustawy o petycjach. Niektóre z nich odnosiły nawet sukcesy. W 2014 r. udało nam się wpłynąć na zmianę prawa w zakresie niszczenia kart do głosowania, o co apelowaliśmy w efekcie kompromitacji państwa związanej z wyborami samorządowymi. Zgodnie z obowiązującymi wówczas przepisami głosy miały być bowiem zniszczone w krótkim czasie po głosowaniu. Dzięki naszej mobilizacji, eksperci mogli je wiele miesięcy później przebadać i dojść do wniosku, że główną przyczyną „wykrzywienia” wyników tamtego głosowania był… sposób zaprojektowania karty do głosowania. To też wiele mówi o naszej demokracji.
Ale nigdy wcześniej nie byliśmy tak zdeterminowani, by kampanię na rzecz petycji prowadzić z przytupem, do końca, w pełni na serio. Mieliśmy szczęście również w tym sensie, że pomysł zmiany ordynacji w jakimś wymiarze spadł nam z nieba. Miesiąc wcześniej nie bylibyśmy gotowi do pełnej mobilizacji. Nie mieliśmy własnej „infrastruktury”, petycje traktowaliśmy jako wyjątkowe działania ad hoc, byliśmy zajęci przygotowaniami do transformacji stron internetowych i przenoszenia archiwum kilku rozproszonych serwisów w jedno miejsce. Pół roku później – może mielibyśmy mniej wiary w skuteczność tego narzędzia.
Gdy zatem pojawił się projekt, przystąpiliśmy do prac. 27 czerwca, pięć dni po opublikowaniu projektu, wystartowaliśmy z akcją.
Po drugie, działaj od początku do końca
Po kilku zaledwie dniach wiedzieliśmy już, że nie możemy odpuścić. Stało się dla nas jasne to, od czego zacząłem – że mało kto interesuje się tematem i rozumie jego wagę. Z drugiej strony mieliśmy już za sobą kilka tysięcy zaangażowanych obywateli, którzy czuli powagę sytuacji. Wspierali nas publicyści i eksperci z różnych baniek i światów. We wpisach na Facebooku i Twitterze powstawały też zręby jakiejś egzotycznej koalicji od wyrazistej prawicy do wyrazistej lewicy. Naszą akcję promowano i udostępniano w naprawdę zaskakujących dla nas momentami miejscach sceny politycznej.
Przygotowywaliśmy się do udziału w pracach w parlamencie. Nasza petycja była skierowana, poza liderami ugrupowań współtworzących Zjednoczoną Prawicę, również do władz Sejmu. Od razu zgłosiliśmy też chęć reprezentowania strony społecznej w posiedzeniach parlamentarnych Komisji. Niewielkie było nasze zdziwienie, gdy pomimo monitów i próśb, a także wraz ze zmieniającymi się dynamicznie terminami planowanych posiedzeń, zaproszenia nam nie przekazywano. Ostatecznie weszliśmy do parlamentu dzięki przepustce od jednego z opozycyjnych członków prezydium Sejmu. Trzy lata później doczytałem dopiero w Regulaminie Sejmu, że ówczesna moja obecność na posiedzeniu Komisji była z tą regulacją niezgodna. Prawo zaproszenia mnie miał wyłącznie przewodniczący komisji, a wejścia w innym trybie regulamin nie przewidywał. Wchodzenie oknem, gdy zamykają przed tobą drzwi – to jedna z podstawowych umiejętności w obywatelskim starciu z partyjną machiną.
Dobrze, że się udało, bo zgodnie z naszymi przewidywaniami na sali nie było żadnych innych środowisk obywatelskich, NGO, niezależnych ekspertów. Poza parlamentarzystami i legislatorami na sali byłem ja, przedstawiciel partii Ruch Narodowy towarzyszący posłowi Robertowi Winnickiemu (który notabene jako jedyny przedstawiciel opozycji przygotował sensowną poprawkę do ustawy) i przewodniczący Państwowej Komisji Wyborczej Wojciech Hermeliński.
Miałem okazję przekonywać innych, dlaczego projekt jest szkodliwy. Gdy jednak głosowano nad wnioskiem o wysłuchanie publiczne, który został złożony przez jedną z opozycyjnych formacji – odmówiono mi prawa zabrania głosu. Posłowie głównych formacji opozycji wyszli z sali, gdy przepadły ich wnioski. Kiedy głosowano nad szczegółowymi poprawkami – wyszli z posiedzenia. Partia rządząca – to znów cenny obraz polskiego procesu stanowienia prawa – przegłosowała na tej komisji pięć stron swoich autopoprawek do własnego, dwustronicowego projektu.
Ostatecznie projekt, wciąż przy lichym zainteresowaniu mediów (warto podkreślić, że jednym z nielicznych chlubnych wyjątków były… tzw. media toruńskie, czyli Radio Maryja, Telewizja Trwam i „Nasz Dziennik”) i niemrawym sprzeciwie głównej siły opozycji, został przegłosowany przez Sejm, a następnie również Senat. Po tym wszystkim zakładaliśmy, że szanse na sukces są już naprawdę niewielkie.
Mimo to uznaliśmy, że musimy walczyć do końca. Czuliśmy się do tego zobowiązani wobec kilku tysięcy podpisanych pod petycją sympatyków. Uznaliśmy, że zrobimy coś, co nie było dla nas jako pozapartyjnego środowiska obywatelskiego wcale prostą decyzją – spróbujemy zmontować polityczną koalicję z przedstawicielami mniejszych partii i wspólnie zaapelować do Prezydenta RP o weto.
Po trzecie, mądrze dobieraj sojuszników
Koalicja, którą udało nam się stworzyć, była naprawdę egzotyczna. Każdy z jej członków wnosił coś konkretnego. Razem z nami apel do Prezydenta podpisali: Paweł Kukiz (wówczas wciąż lider dużego sejmowego klubu), Władysław Kosiniak-Kamysz (przewodniczący Polskiego Stronnictwa Ludowego), w imieniu zarządu pozaparlamentarnej, lewicowej Partii Razem Julia Zimmermann, a w imieniu Prawicy RP Marka Jurka – Krzysztof Kawęcki.
Jak się okazało – ten układ miał sens. Po pierwsze, tak nietypowy skład sygnatariuszy apelu bodaj po raz pierwszy doprowadził do istotnego zainteresowania mediów. Po drugie, przyciągnął uwagę samego Prezydenta. Krótko po naszej konferencji prasowej pod Pałacem Prezydenckim zaczęliśmy dostawać pierwsze sygnały, że Andrzej Duda „intensywnie zastanawia się nad decyzją”.
Kilka dni później Prezydent udzielił dużego wywiadu, w którym wprost pytany o nasz apel wypowiedział się krytycznie na temat pomysłu zmiany ordynacji. „Budowanie dwupartyjnej sceny nie powinno się odbywać poprzez ustawowe blokowanie dostępu: ani do Parlamentu Europejskiego, ani do Sejmu. To powinien być naturalny proces dojrzewania środowisk politycznych. Czy ktoś dziś twierdzi serio, że ugrupowań jest w polskim parlamencie zbyt wiele? Rozkład jest dość klarowny. Możliwości zawierania koalicji są, i to wystarczy. (…) Prezydent musi rozumieć, jakie są oczekiwania polskiego społeczeństwa. Dlatego zresztą jestem przekonany, że jego większość chce systemu wielopartyjnego, chce rzeczywistej możliwości wyboru. Stąd moje skłanianie się ku wetu wobec nowej ordynacji” – powiedział w „Dzienniku Gazecie Prawnej”.
**To zdawało się dla nas przekonujące, ale chyba największe nadzieje rozbudził… głos Rzecznika Konferencji Episkopatu Polski. „**Obserwując toczącą się debatę wokół zmian w ordynacji wyborczej do Parlamentu Europejskiego, należy przypomnieć podstawowe zasady, które powinny być brane pod uwagę przy tych rozstrzygnięciach. (…) Prawo wyborcze ma charakter nie tylko techniczny, ale również etyczny; musi być sprawiedliwe i gwarantować możliwość dobrego wyboru reprezentacji opinii publicznej. W żadnym przypadku nie może utrudniać korzystania z czynnego i biernego prawa wyborczego. Winno służyć społeczeństwu, działaniom na rzecz dobra wspólnego, a nie tylko największym partiom politycznym. (…) W szczególności dominujące partie nie mogą traktować swojej pozycji jako przywileju chronionego przed obywatelami. Wszystkie te względy powinny być brane pod uwagę przy podejmowaniu zmian w prawie wyborczym, również przy ostatecznych decyzjach dotyczących zmian w ordynacji do Parlamentu Europejskiego, które dziś społeczeństwo dyskutuje” – mogliśmy przeczytać w specjalnym komunikacie wydanym w tym samym dniu, co cytowany wyżej wywiad z prezydentem.
Nie mieliśmy wątpliwości, że głos biskupów rzeczywiście zapowiada weto. Gdy kilka miesięcy później z myślą o starcie w wyborach do Parlamentu Europejskiego Robert Biedroń tworzył swój nowy, lewicowo-antyklerykalny ruch, żartowaliśmy sobie, że nawet nie wie, jak wiele w razie sukcesu będzie zawdzięczał konserwatystom i biskupom. Wyniki wyborów tylko to potwierdziły. Wiosna Roberta Biedronia zdobyła niespełna 7% poparcia, dzięki czemu wprowadziła do Parlamentu Europejskiego trzech deputowanych, w tym samego lidera. Gdyby nie weto Andrzeja Dudy wspierane przez Klub Jagielloński, Pawła Kukiza, Marka Jurka, Radio Maryja i Episkopat – najpewniej projekt Biedronia nawet by nie wystartował, a jeśli nawet, to pomimo przekroczenia progu wyborczego nie uzyskałby ani jednego reprezentanta.
Na ostatniej prostej zostaliśmy zaproszeni do Pałacu Prezydenckiego. Na spotkaniu z głową państwa powtórzyliśmy nasze racje. Prezydent Andrzej Duda zapewnił nas, że bardzo intensywnie myśli o wecie, ale co do jednego weta jest już pewien. Otóż miał na myśli sytuację, w której partia rządząca chciałaby analogicznie zmienić prawo wyborcze w głosowaniu do Sejmu. Kategoryczny ton Prezydenta był wskazówką, by przekazać właśnie ten komunikat czekającym na nas mediom, choć oczywiście adresatem tych słów nie byliśmy ani my, ani opinia publiczna. Ich adresatem byli decydenci w partii rządzącej. Kto wie, jak wyglądałaby dzisiejsza scena partyjna, gdyby nie tamta deklaracja…
Dlaczego Prezydent zdecydował się na weto wbrew własnemu partyjnemu obozowi? Nie mam powodów, by odbierać mu dobre intencje i wierzę, że szczerze podzielał naszą ocenę proponowanej zmiany prawa. Ale na pewno jego determinację do podjęcia takiej, trudnej przecież politycznie, decyzji wzmacniała prosta kalkulacja. Andrzej Duda liczył na drugą kadencję. Wiedział, że aby zwyciężyć w drugiej turze wyborów potrzeba znacznie więcej głosów, niż zdobyła kiedykolwiek w III RP jakakolwiek partia. Trzeba przekonać do siebie ponad 50% Polaków. A więc również wyborców Kukiz’15, Polskiego Stronnictwa Ludowego, pomniejszych, ideowych formacji prawicy i lewicy… Skład grupy sygnatariuszy naszego apelu bez wątpienia pomógł Prezydentowi w podjęciu odważnej decyzji. Kto wie, czy nie pomógł mu również dwa lata później, gdy wygrywał swoją drugą kadencję zaledwie dwoma punktami procentowymi przewagi.
Po czwarte, utrzymuj zainteresowanie
Medialna ściana ciszy była naszym największym problemem. O kolejnych głosowaniach – na posiedzeniu komisji, w Sejmie, w Senacie – prawie nikt nie słyszał, prawie nikt nie mówił. Dlatego musieliśmy sami podtrzymywać zainteresowanie tematem. Wielkim wsparciem byli w tym rozmaici internetowi liderzy opinii z lewa i prawa: publicyści, komentatorzy, politycy. Nasz apel promowała Partia Razem i część polityków Partii Wolność Janusza Korwin-Mikkego (sam prezes odmówił wsparcia naszej akcji, motywując to, jak przekazał nam jeden z jego współpracowników, brakiem wiarygodności w walce o demokrację, skoro sam jest jej zagorzałym przeciwnikiem). Byli z nami, nie pierwszy zresztą raz, lewicowy publicysta Rafał Woś i prawicowy publicysta Łukasz Warzecha.
Na naszym portalu regularnie publikowaliśmy wszelkie doniesienia. Politycy Platformy odpuścili walkę z ordynacją? Piszemy artykuł o tym, że POPiS działa ręka w rękę, choć po cichu. Liberalny think tank publikuje analizę dotyczącą alternatywnych, możliwych ordynacji? Prosimy o prawo jej przedruku i wrzucamy fragmenty na portal. Rzecznik Episkopatu wydaje stanowisko? Publikujemy je. Prezydent udziela wywiadu? Wrzucamy cytaty. I tak bez przerwy, przez blisko dwa miesiące.
Po co? By pokazać tysiącom osób, które podpisały naszą petycję, i naszym sympatykom, że nie odpuszczamy. By pokazać naszym partnerom, obecnym i przyszłym, że trzymamy rękę na pulsie. By pokazać decydentom, że łatwo się nas nie pozbędą i będziemy im komplikować życie do samego końca prac legislacyjnych. By pokazać sobie samym, że nie warto odpuszczać, bo w sprawie ciągle coś się dzieje.
Po piąte, nie zrażaj się i nie zrażaj do siebie
Ostatni czynnik był szczególnie istotny – bo zniechęcenie, przy kolejnych porażkach (komisja, Sejm, Senat) przychodzi nad wyraz łatwo. Ale równie ważne jest, żeby nie zniechęcać do siebie drugiej strony. Od samego początku próbowaliśmy podkreślić, że nie zwracamy się do rządzących z pozycji jednoznacznie wrogich. Szukaliśmy argumentów, które mogą do nich trafić.
„Okno możliwości”, jakim dla nowych formacji są wybory do europarlamentu, było jedną z podstaw sukcesu Zjednoczonej Prawicy. Przypomnijmy: w 2014 r. w eurowyborach Prawo i Sprawiedliwość zdobyło niespełna 32%, ale łącznie formacje prawicowe uzyskały aż 46% wszystkich głosów! 4% głosów otrzymała Solidarna Polska, 3,15% – formacja Jarosława Gowina, a 7,15% – Nowa Prawica. Dzięki tym ponad 14% prawicowych głosów, oddanym na inne partie niż PiS, rok później możliwe były sukcesy Zjednoczonej Prawicy w postaci zwycięstwa w wyborach prezydenckich oraz objęcia samodzielnych rządów w efekcie wyborów parlamentarnych. To wyniki mniejszych partii prawicowych w wyborach do Parlamentu Europejskiego – Polski Razem i Solidarnej Polski w 2014 r., a także Prawicy RP w 2009 r. – doprowadziły do zjednoczenia prawicy i wspólnego startu w 2015 r., który przyniósł wyborcze zwycięstwo” – pisaliśmy w petycji do Jarosława Kaczyńskiego, Zbigniewa Ziobry i Jarosława Gowina.
Apelując do posłów podczas posiedzenia komisji – podkreślaliśmy bliskość ideową między naszym stowarzyszeniem a deklaratywnym zestawem wartości polityków formacji rządzącej. Pisząc wraz z politykami do Prezydenta RP – podkreślaliśmy doniosłość jego funkcji. „Wierzymy, że występując w roli arbitra w partyjnych sporach i kierując się potrzebą zagwarantowania Polakom możliwie proporcjonalnej reprezentacji politycznej zdecyduje się Pan Prezydent na zawetowanie przedłożonego projektu zmian w Kodeksie Wyborczym” – przekonywaliśmy.
To ważne, szczególnie przy dzisiejszym poziomie polaryzacji politycznej i powszechnym przyzwoleniu na hejt w życiu publicznym. Stanowczość nie musi oznaczać braku szacunku. Próba zrozumienia motywacji i oczekiwań drugiej strony, swoista polityczna empatia – pozwala skuteczniej sformułować argumenty i dopasować metody działania. Z ówczesnymi liderami Zjednoczonej Prawicy się nie udało. Z głową państwa – już tak. Co tylko dowodzi, że próbować trzeba do samego końca.